wtorek, 31 lipca 2012

Muza i jej mistrz

Kiedy jakiś temat mnie zachwyci, zaczynam nim żyć przez dłuższy czas, aż dowiem się wszystkiego, co możliwe. Tak było z życiem Claude'a Moneta. Mieszkałam na rue de Rivoli, z widokiem na Luwr i Musée d'Orsay, które znajdowało się po drugiej stronie Sekwany. Bywałam częstym gościem w obu miejscach. W każdą pierwszą niedzielę miesiąca wstęp do paryskich muzeów jest darmowy, warto o tym pamiętać, planując podróż do Paryża, zawsze to trochę grosza zaoszczędzonego. 



W Orsay'u często patrzyłam na jeden obraz, kobiety w białej sukience, osłaniającej się ombrelką przed słońcem. No już tak mam, że patrzę na  obrazy i zaraz chciałbym widzieć, kto zacz, a najlepiej poznać całą historię jego życia. Fascynujące, że przeżyła na obrazie aż do naszych czasów. Kim jesteś damo z przeszłości, kogo kochałaś, kto kochał ciebie, czy byłaś szczęśliwa? Natychmiast zadaję takie pytania i zaczynam szukać. 




 Najpierw przepadłam na długi czas w biografii Moneta autorstwa Pascala Bonafoux. Dzień po dniu, rok po roku, poznawałam życie niezwykłego artysty, który od najmłodszych lat wiedział, że malowanie to jego droga i jedyne spełnienie. Wszystko temu podporządkował. Uparcie, mimo obiekcji ojca, dążył do celu, klepiąc biedę, a często po prostu żyjąc w skrajnej nędzy. To życie dzieliła z nim długo Camille Doncieux, najpierw modelka, potem żona i matka jego synów. To właśnie ona jest na tym obrazie. Delikatna, smukła, jak gdyby była jedynie marzeniem, które za chwilę rozpłynie się od zbyt mocnego podmuchu wiatru. Chwila. Impresja. Codzienność jednak nie była wcale tak pastelowa, tak piękna. Życie z malarzem to podporządkowanie siebie jego ambicjom i planom. Biedne pokoiki, byle jakie jedzenie, cieknący dach, zimno. Ciąża, maleńkie dziecko, notoryczny brak pieniędzy, a obok człowiek, który marzy tylko o malowaniu, zmaga się z bezwzględną, miażdżącą krytyką swoich dzieł. Monet był artystą genialnym, ale mężem już mniej rewelacyjnym. Pieniądze, jeśli się pojawiały, przeznaczał przede wszystkim na sprzęt malarski, wynajem atelier, a dopiero na końcu na utrzymanie rodziny. Takie były realia, długo musiał czekać na uznanie, a kiedy nadeszło, niosąc ze sobą porządne zarobki, Camille była już bardzo chora i niedługo cieszyła się w miarę spokojnym życiem. Na koniec jeszcze patrzyła na uczucie łączące męża z inną kobietą. Umierała w cierpieniach na raka macicy, odeszła w 1879 roku mając 32 lata. Towarzyszyła Monetowi, gdy stawał się wielki, nie było jej dane cieszyć się owocami tej wielkości. Kobiecy los, bardzo mi jej szkoda. Oczywiście, poznawszy jej historię, znielubiłam to babsko, które ją zastąpiło u boku malarza. Nieciekawa persona moim zdaniem, chociaż byli ze sobą do końca. To tak samo, jak nie lubiłam nigdy Jagienki z "Krzyżaków" za Danuśkę. Szybko sobie i Monet, i Zbyszko zastępczynie znaleźli. No ale do rzeczy, Camille miała dużo mniej jasny los niż obrazy, na których ją uwieczniono, ale Monet rzeczywiście bardzo ją kochał. Myślę, że tylko ją. O tej miłości opowiada książka Claude i Camille. Monet, jego muza i miłość napisana przez Stephanie Cowell. Tak myślę, że autorka musi mieć tę samą przypadłość, co ja i szuka losów zapomnianych postaci. W znakomitej biografii napisanej przez Pascala Bonfoux pierwsza żona malarza zajmuje mało miejsca, jest potraktowana marginalnie, jakby z obowiązku. Nie dziwi mnie to i dziwi jednocześnie. Nie dziwi, bo była jedynie żoną geniusza, dziwi, bo w końcu to dzięki niej mógł sobie geniuszować do woli. 


Szkoda Camille, właściwie oprócz kilku chwil przelotnego szczęścia, jej życie nie było bajką. A może jest zupełnie odwrotnie i gdyby mogła, powiedziałaby, że to, co przeżyła, było warte cierpienia. Została na zawsze na obrazach swojego męża. Jest zachwycająca! Jeśli ktoś chce przyjrzeć się bliżej mistrzowi i jego muzie, to zachęcam do lektury, najlepiej kompleksowej.








poniedziałek, 30 lipca 2012

Trza być w butach na weselu



Godzina 5.30, piękny wakacyjny poniedziałek, słoneczko świeci, ale dyskretnie, żeby dać ludziom pospać jeszcze trochę. Słońce mnie nie budzi, ale na jakiegoś uczynnego człowieka mogę liczyć zawsze. Ktoś widocznie nie wytrzymał nerwowo faktu, że musi o tej porze zaczynać pracę i postanowił wyżyć się na ludziach, którzy jeszcze smacznie śpią. Dlaczego niby nieroby mają spać, kiedy on idzie tyrać? Z radiem włączonym na cały regulator robi rajd samochodowy po osiedlu. Wyskoczyłam z łóżka na równe nogi, każdy, najmniejszy nawet hałas mnie budzi od kiedy mam potworki, a co dopiero dyskoteka pod oknem. Chłopcy też z wrzaskiem przybiegli do sypialni. Wystraszyli się bardzo. Kajtek płakał, późno zasnął, bo trochę choruje i męczy go kaszel, jest marudny. Jestem niespotykanie spokojny człowiek, ale w tym wypadku puszczam w myślach takie wiązki przekleństw, że hej! Repertuar mam duży, zawsze inspirowałam się tekstem Edwarda Stachury "Kropka nad Ypslonem", polecam na stargane nerwy, jedna głośna lektura i od razu lepiej. Dziś jednak nie pomaga. Myślę o tym człowieku, który postanowił dopiec śpiącym braciom ludziom. Ciekawe dlaczego?  

W uczciwości, w grzeczności; a ja powiem śmiało,
Grzeczność nie jest nauką łatwą ani małą.
Niełatwą, bo nie na tym kończy się, jak nogą
Zręcznie wierzgnąć, z uśmiechem witać lada kogo;
Bo taka grzeczność modna zda mi się kupiecka,
Ale nie staropolska ani też szlachecka.
Grzeczność wszystkim należy, lecz każdemu inna;
Bo nie jest bez grzeczności i miłość dziecinna,
I wzgląd męża dla żony przy ludziach, i pana
Dla sług swoich, a w każdej jest pewna odmiana.
Trzeba się długo uczyć, ażeby nie zbłądzić
I każdemu powinną uczciwość wyrządzić.
(fragment "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza  Księga I Gospodarstwo)
  
  Ponieważ wstałam wcześniej, mam trochę czasu na lekturę nadprogramową. Wzrok padł na "Dobre maniery w przedwojennej Polsce". Cudna książka! Wydawać by się mogło, że to taka opowieść o grzeczności w zamierzchłych czasach, ale nic bardziej błędnego. Owszem, to o tym, jak było dawniej, ale i o tym, jak nie jest teraz, a powinno. Powinno, powinno, powinno! Bo dobre maniery leżą i kwiczą. Wszystkie  dziewiętnastowieczne podręczniki savoir-vivre łączy jedno podstawowe stwierdzenie - Twoje zachowanie nie może być uciążliwe dla innych. To zdanie stanowi podstawę zasad dobrego wychowania. Bardziej współcześnie i dosadnie - nie bądź upierdliwy! Nie jesteś sam i nie jesteś centrum świata. Nawet zwykła wskazówka, jak trzymać ręce przy stole w trakcie posiłku, nie ma na celu utrudnienie życia jednostce, ale ułatwieniu funkcjonowania społeczności, bo co to za przyjemność siedzieć obok kogoś, kto ci łokcie w żebra wsadza.

  Pobyt we Francji był dla mnie zbawienny pod wieloma względami. Nauczyłam się tam również, że savoir-vivre to nie czysta fantazja i wytwór minionych epok, ale zbiór zasad znacznie ułatwiających codzienne funkcjonowanie. Poczynając od magicznych słów: dzień dobry, dziękuję, proszę, przepraszam po zasady zachowania się przy stole, wszystko jest bardzo przydatne. Formuły grzecznościowe otwierają nas na ludzi. Testowałam uparcie w polskich sklepach i urzędach, więc mam dowody. Kilka uprzejmych słów do pani w dziale mięsnym i już zawsze wiem, kiedy i czego lepiej nie kupować.  Jeśli zaczyna się z uśmiechem, w 99 przypadkach na 100 działa bezbłędnie. Wszyscy bowiem lubimy być traktowani z atencją.



   Francuzi nadal wpajają dzieciom od maleńkości, że trzeba się umieć zachować. Nie tylko na zewnątrz, w sklepie, restauracji czy szkole, ale również w domu. Pamiętam, jak zadziwiła mnie pierwsza kolacja u moich znajomych, kiedy czterolatek zamiast "Daj mi to" i wskazania paluchem na potrawę, wypalił "Mamo, czy mogłabyś mi podać sałatę, proszę. Dziękuję". Szok! Zakodowane bowiem miałam, że dzieci się karmi, one plują, a cała rodzina się trzęsie, żeby jakiś Zdzisiu zjadł obiadek. Tam dziecko jest uczone funkcjonowania w rodzinie, a więc i w trakcie wspólnych posiłków i albo jak wszyscy albo nie. A ponieważ francuska kolacja kończy się jakimś boskim deserem, lepiej być na tak. To się nazywa dyskretna motywacja. Przeniosłam na swoje potworki, działa bez zarzutu. Zrozumiałam, że warto czasem sięgnąć po mądrości minionych epok. To, że coś jest z przeszłości, nie oznacza, że nie pasuje do naszej nowoczesności. Nie wszystko, co nowoczesne, jest siódmym cudem świata. Właśnie z dobrymi manierami tak jest, warto poczytać, spróbować zastosować i zobaczyć efekty.


Fotos z filmu Andrzeja Wajdy "Panny z Wilka", kręconego w autentycznych wnętrzach dworu w Radachówce w powiecie otwockim


   Dałabym książkę Marii Barbasiewicz panu, który mnie dzisiaj obudził. Niestety pruł tak szybko i głośno, że nie usłyszał mojego nawoływania z życzeniami miłego dnia. Przydałaby mu się na pewno. Mnie się też przyda, bo człowiek uczy się przez całe życie. Miałam długo spory problem, kiedy zasiadałam do kolacji z mnóstwem nakryć, sztućców i kieliszków, a podawano ostrygi, krwisty stek i wina w różnych kolorach. Wtedy moja przyjaciółka, Laurence, powiedziała mi: "Patrz zawsze na innych, bądź sekundę spóźniona, a wszystko pójdzie dobrze" i tak robiłam, dopóki musiałam, bo niby gdzie się miałam tego nauczyć? W mojej wiejskiej karczmie przy kapuśniaku i schabowym? Dlatego lubię takie książki, niby sobie tylko horyzonty poszerzam, o historii czytam, ale zapamiętuję również to, co się może w życiu przydać. Żeby tę słomę z butów wyjąć, kiedy trzeba. Bo jest czas na jedzenie malin z krzaka, bieganie boso po łące i chrupanie paluszków przed telewizorem, ale czasem nawet mnie, małomiasteczkowej kurze domowej, zdarza się otrzeć o wielki świat i wtedy żadnego stresu, bo wiem, co i jak. Dobrze to ujął Wyspiański: "Trza być w butach na weselu".

sobota, 28 lipca 2012

Finneganów tren to pikuś

Mikołaj, syn młodszy, zwany również Dzidziusiem (mimo zaawansowanego wieku trzech lat), podchodzi do mnie z bojową miną. Mina oznacza, że będzie poważna dyskusja. Biorę głęboki oddech. Dzidziuś ma tę przypadłość, że słowa wychodzą z niego szybciej niż biega Usain Bolt. Szybko wyrzucane słowa nie mają końcówek i trzeba się połowy domyślać. Cała spięta i gotowa do konfrontacji z moim trzylatkiem uśmiecham się, jak gdyby nic lepszego nie mogło mnie spotkać niż rozmowa ze sprinterem mowy polskiej. Ale o dziwo zaczyna się całkiem składnie:

- Mamusiu, możemy się pobawić?
- Oczywiście synku - odpowiadam z najmilszym z uśmiechów, choć ochoty we mnie tyle, co nic, a nawet mniej - A w co się będziemy bawić? Może poczytamy?
 - Nie, za dużo czytamy. Bolą mnie już kostki, mam złamane nóżki - tak wygląda ostateczny argument, który ma go ochronić przed robieniem tego, na co nie ma ochoty - Chcę, żebyś była moim kejendem.

I tu zaczynają się schody. Bo oprócz tego, że Dzidziuś mówi szybko, to jeszcze wybiera sobie słowa najtrudniejsze, jakie usłyszy i potem delektuje się ich wypowiadaniem. Wpadam w lekką panikę, bo on wyczuwa jak radar, że go nie rozumiem. Zaczyna się wtedy złościć i mówić jeszcze szybciej. Postanawiam delikatnie dopytać:

- Kim synku? Holendrem?
- Holender już przegrał Ejło i pojechał do domu. Kejendem!

Kejendem, kejendem. Kurczę, przecież jestem dobra w łamigłówkach słownych, jolkę z Wyborczej rozwalałam w try miga, scrabble to mój żywioł, dam radę. Wdech, wydech, kombinuję. Kwerenda, kolęda, może spider-man! Spider-man zawsze działa!

- Spider-manem mam być?
- Nieeee!!! Kejendem!!! No jak kejend zrób!
- Ale co mam zrobić???
- Przynieś mi kanapki do stołu i z soczkiem wodą.
- Kelnerem! Mówi się kelnerem!

Dziecko patrzy na mnie z wyraźnym wyrzutem:

- No kelnerem bądż!
- Wiesz, mamusia ma świetny pomysł! To ty będziesz kelnerem, założę ci fartuszek, dam ci tacę i ty mi będziesz nosił jedzonko do stołu. Ok?
- Dobrze, może być.

Happy end, ale spięcie w karku, jak po bokserskiej rozgrzewce. Zrozumienie własnego dziecka to czasem wysiłek, przy którym czytanie Joyce'a wysiada w przedbiegach. A! I przy dziecku nie da się zasnąć, taka burza intelektualna, a przy FT efekt murowany, pięć minut i lulam jak niemowlę. Dziękuję koleżance za to, że mi tę książkę ofiarowała na urodziny. Idealny prezent dla zmęczonej matki. Polecam!




piątek, 27 lipca 2012

Józefina, kobieta niezwykła

Trzytomowa powieść kanadyjskiej pisarki (o amerykańskich korzeniach) Sandry Gulland to prawdziwa perełka wśród beletrystyki historycznej. Owoc wielu lat pracy, zadziwia dbałością o szczegóły historyczne, co często nie jest najmocniejszą stroną pisarzy zza oceanu, bo lubią naginać fakty do własnych potrzeb. „Józefina”, „Józefina i Napoleon” i „Cesarzowa Józefina” dotyczą najważniejszych rozdziałów w życiu pięknej Kreolki. Wspięła się na sam szczyt, by zostać żoną człowieka, którego bała się cała Europa. No może oprócz Polaków, my go uwielbialiśmy, bardzo na wyrost.


Przeczytałam wiele książek o Józefinie, również wspomnień osób jej współczesnych i byłam ciekawa, czy jeszcze coś może mnie zaskoczyć. Okazało się, że może. Spojrzenie na fakty jej oczami pozwoliło mi przestać oceniać postać historyczną i zrozumieć kobietę, jaką była. Autorka bardzo lubi swoją bohaterkę, dlatego oddała jej głos i książka jest napisana w formie pamiętnika. Udany manewr, ponieważ z góry ucina ewentualne zarzuty o brak obiektywizmu. Trudno, żeby Józefina mówiła o sobie źle. Tym zajmują się inni od 200 lat. Oczywiście największym zarzutem jest rozwiązłość i niewierność żony Napoleona. Jak gdyby fakt, że cesarzowa była zdradzana i oszukiwana przez męża przez cały okres trwania ich małżeństwa, nie miał większego znaczenia.
Poznajemy czternastoletnią dziewczynę Marię Józefę Różę de Tascher de La Pagerie, właściwie jeszcze dziecko, na Martynice w 1777 roku i towarzyszymy jej aż do śmierci w Malmaison w roku 1814. Do Paryża sprowadza ją małżeństwo z bardzo przystojnym i równie niewiernym Aleksandrem de Beauharnais. Nie był to szczęśliwy związek i skończył się separacją. Hrabia, po krótkiej i błyskotliwej karierze porewolucyjnej, został zgilotynowany. Ona sama cudem uniknęła takiego losu, ale cały czas walczyła o przetrwanie swoje i swoich dwojga dzieci – Eugeniusza i Hortensji. Doznała biedy i strachu o los swoich najbliższych. Chciała przede wszystkim być bezpieczna i to mogło jej zagwarantować małżeństwo z młodszym, zdolnym Bonaparte, któremu wróżono świetlaną przyszłość. On potrzebował awansu społecznego, ona mężczyzny, który będzie ją chronił. Związek ten był czystą kalkulacją. Pokochali się później. To właśnie Napoleon nazwał ją Józefiną, a później osobiście włożył na jej głowę koronę cesarską. Był to gest wielkiej miłości uwieczniony przez Davida na słynnym obrazie „Koronacja Napoleona” (Le Sacre).




Chociaż była żoną najpotężniejszego człowieka w Europie, nadal musiała mieć się na baczności. Przeciwko niej spiskował cały klan Bonapartych z korsykańską matroną na czele. Tu akurat wszystkie przekazy historyczne są zaskakująco zgodne. Familia była okropna! Jak gdyby wszystkie przymioty skupiły się tylko w Napoleonie. Celem jego rodziny było wyeliminowanie „starej” i udało im się to osiągnąć. W ten sposób Napoleon Bonaparte został sam. Żadne z nich nie podążyło za nim na wygnanie, co więcej, niektórzy dopuścili się zdrady, przechodząc w chwili wyboru na stronę wrogów. Młoda żona, która była nadzieją na stworzenie dynastii, również odwróciła się od niego. Cóż za ironia losu, to właśnie krew Józefiny płynie w żyłach europejskich rodzin królewskich za sprawą Eugeniusza, a jej wnuk, syn Hortensji został cesarzem Napoleonem III. Potomkowie Napoleona zaś noszą nazwisko człowieka, któremu uwiódł on żonę – Walewski.
Sandra Gulland wspaniale oddała atmosferę epoki widzianej oczami kobiety wplątanej w zawirowania historii. Józefina opowiada nam o tym, co było dla niej najważniejsze, dlatego książka nie zanudza datami i faktami. Jest to zupełnie subiektywne spojrzenie na ówczesne wydarzenia i może dlatego tak dobrze się czyta tę powieść. Nawet zupełna nieznajomość historii nie przeszkadza w delektowaniu się lekturą, bo przede wszystkim jest to opowieść o interesującej kobiecie. Jednak należy podkreślić, że powieść, choć oparta solidnie na faktach, pozostaje jedynie fikcją literacką, a autorka zgrabnie omija tematy mogące zbytnio oczernić bohaterkę, jak choćby jej liczne romanse. Nie mam do niej o to pretensji, zwłaszcza, że uprzedza o tym na początku pierwszego tomu. Nie zapominajmy, że los kobiety w tamtych czasach zależał w pełni od mężczyzny. Jeśli chodzi o moralność to absolutnie nie można jej oceniać z naszej pozycji. Była po prostu zupełnie inna. Jeżeli ktoś potrafił zachować pozory i dyskrecję, mógł w swojej sypialni robić, co chciał. Wybaczano romanse, nie wybaczano odstępstw od savoir-vivre'u. Ponieważ małżeństwa zawierano najczęściej bez uczuć, te lokowano poza nimi. To było całkiem normalne. Należało jedynie się z tym nie obnosić, a strona zdradzana udawała, ze nie zauważa. W małżeństwo Józefiny i Napoleona wkradło się uczucie, więc oboje cierpieli. O ile pani Bonaparte z czasem zrozumiała, że zbyt wiele ma do stracenia, jej mąż nigdy nie zrezygnował z przelotnych miłostek, co zresztą odbiło się na jego zdrowiu, bo wiadomo, że chorował na syfilis, prawdziwą plagę XIX wieku, stawianą na równi z gruźlicą.

Józefina była niezwykłą kobietą, silną i piękną. Rozumiała, że to, co los jej dał, może jej również odebrać. Bardzo więc dbała, aby, póki mogła, zapewnić dobrą przyszłość swoim dzieciom oraz najbliższym. Miała wady i zalety jak każdy człowiek, nie była ideałem i nigdy do tego nie aspirowała. Było w niej jednak i coś więcej, bo z ubogiej kreolskiej szlachcianki stała się cesarzową. Można ją różnie oceniać, ale na pewno nie można o niej powiedzieć: przeciętna. Fakt, że imię Józefina przywodzi na myśl właśnie ją, świadczy o tym, że to postać jedyna w swoim rodzaju.


Polecam wszystkim trylogię Sandry Gulland, jestem pewna, że nie pozostawi czytelników obojętnymi. Jest w niej wszystko, co powinno być w dobrej książce. Ciekawe tło historyczne, dramaty, spiski, nienawiść, miłość oraz fascynujące postaci. Wydawnictwo Bukowy Las zadbało o piękną szatę graficzną. W każdym tomie znajdziemy drzewa genealogiczne i chronologię najważniejszych wydarzeń, co może okazać się bardzo przydatne podczas lektury.

Igrzyska

  Niestety nie będzie mowy o Igrzyskach śmierci, bo nie czytałam. Za to jestem kibic pełną gębą, toteż dzisiaj na sportowo, ponieważ rozpoczynają się Igrzyska XXX Olimpiady, zwane również XXX Letnimi Igrzyskami Olimpijskimi w LondynieUciech sportowych ci u nas dostatek w ostatnich czasach: Euro, Liga Światowa wygrana przez naszych siatkarzy, piłkarze ręczni zakwalifikowali się do Mistrzostw Świata, Agnieszka Radwańska w finale Wimbledonu (ależ walczyła!). Jednym słowem nie jest źle.

  Wczorajszy wieczór spędziłam na kartkowaniu książki, która należała do mojego taty - 100 lat Igrzysk Olimpijskich. Kronika 1896-1996. Trochę lat już upłynęło od roku 1996, ale jako że historię lubię bardzo, wcale mi to nie przeszkadza, że brakuje tych kilku Olimpiad. Zresztą te, których tu nie ma, doskonale pamiętam.



  Znajdujemy tu najważniejsze informacje, prezentacje kolejnych zawodów olimpijskich, wyniki, sylwetki najwybitniejszych sportowców, anegdoty, a wszystko opisane, jak należy, krótko i na temat. Mnie najbardziej interesują teraz igrzyska, które miały miejsce w Paryżu w 1900 roku jako część Wystawy Powszechnej (Exposition Universelle). Pierre de Coubertin, odnowiciel idei olimpijskiej, był szczęśliwy, że jego kraj rodzinny gości drugą Olimpiadę (pierwsza odbyła się w Atenach). Niestety została trochę przyćmiona przez atrakcje związane z wystawą. Zawodnicy narzekali na organizację i problemy z dojazdem na obiekty sportowe, ale ogólnie nie było najgorzej. W końcu Paryż zafundował sobie i swoim gościom metro właśnie z tej okazji.



  Pierwszy raz w zawodach udział wzięły kobiety. Rywalizowały w grze w golfa i w tenisa. Jedną z dyscyplin, które nie przetrwały do naszych czasów, było przeciąganie liny, wygrane przez wspólną drużynę Danii i Szwecji. Baron Pierre de Coubertin, chcąc mieć oko na wszystko, przemieszczał się między obiektami sportowymi jeżdżąc na tricyklu. Sportowcy nie mogli zarabiać na swoich startach, jedyną nagrodą miało być uczestnictwo i zwycięstwo. W założeniu ta sportowa rywalizacja miała być szlachetna, fair play i takie tam inne idealistyczne dyrdymały, z czasem okazała się niezłym biznesem, ale echa szczytnych idei wciąż są  czasami słyszalne.

„Istotą igrzysk nie jest zwyciężyć, ale wziąć udział. Nie musisz wygrać, bylebyś walczył dobrze.”

Dlatego daję się ponieść atmosferze za każdym razem. Wierzę, że dla sportowców igrzyska to wielkie przeżycie. Lubię piękno sportu, emocje wygranej i przegranej. Współdzielę tę spontaniczną radość lub rozpacz, zależnie od wyniku. Jest w tym nadal coś pięknego. Dziś wieczór ceremonia otwarcia, obejrzę, na pewno się wzruszę i zachwycę, a potem będę trzymać kciuki za naszych. Jak zawsze.





  

czwartek, 26 lipca 2012

Na ciężki dzień

    Ostatnio wiele się dzieje w moim życiu, zwłaszcza zawodowym. Dotąd byłam małomiasteczkową kurą domową, ale to się zmienia. Nadal jestem domowa, nadal lubię swoje małe miasteczko, ale pracuję trochę więcej i, że tak się wyrażę, jestem usatysfakcjonowana. Gorzej od strony prywatnej. Nie tam żadne zaraz dramaty, tylko choróbska się zmówiły przeciwko mnie. Najpierw mama, potem potworki, teraz teść. Nie będę tu wchodzić w szczegóły, nie bójcie się, po prostu jest trochę ciężej i tak sobie myślałam, jak się pocieszyć, chociaż przez chwilę.
    
   Pocieszacze leżą tuż obok: kupiłam sobie wczoraj podkładkę na biurko z moją ulubioną wieżą i poczytałam "Jajko i ja" Betty MacDonald. Książkę dostałam od przyjaciółki (pozdrawiam i dziękuję Gosiu).




    Przetłumaczyła ją na język polski córka Melchiora Wańkowicza, Marta Wańkowicz-Erdmanowa, która sama przeżyła podobną historię. Jest to przezabawna opowieść o życiu młodej mężatki na kurzej farmie w Stanach Zjednoczonych. Jej to się wszystko naprawdę waliło na głowę. Podziwiam ludzi, którzy z takim optymizmem, ironią i dystansem potrafią opowiadać o trudach codziennego życia. Nie ma tu żadnych fajerwerków i zapierających dech w piersiach historii, ale autorka ma niesamowity dar opowiadania o banalnych sprawach i potrafi przykuć uwagę od pierwszej strony. Cały czas myślałam: "Ucieknie od tych kur, czy nie?". Pasjonujące, a przede wszystkim śmieszne i poprawiające nastrój. Człek się pośmieje, oczyści, spojrzy na swój wygodny dom i ucieszy, że nie zakochał się w hodowcy kur. 

    Oprócz wzbogacania wiedzy o drobiu, poczytać tu można o miłości, tej wyrażanej każdego dnia w zwykłych czynnościach i o kobiecej mądrości, sile i wytrwałości. Jeśli będziecie mieli okazję, przeczytajcie. Nawet Gałczyński lubił tę książkę, to chyba dobra rekomendacja:

A absolutnie nam niczego dowieść
nie będzie mogła żadna jędza zła.
I znowu razem przeczytamy powieść
"Jajko i ja"

Link do fajnego artykułu o książce:

środa, 25 lipca 2012

Stare, podarte i ukochane

  Mam takie egzemplarze w swojej biblioteczce, że nic tylko ręce załamać i płakać nad ich losem. Posklejane (kto kupował klejone książki w komunie, wie o czym piszę), zdarte, ledwo trzymające się na nogach. Żałość i rozpacz po prostu. Wyglądają tak, bo są bardzo kochane. To tak jak z miśkami z dzieciństwa, im bardziej obdarty, tym więcej miłości w niego zainwestowano. Moje książki też tego doświadczyły. Zostały zaczytane, mimo wszelkich starań z mojej strony, by tego nie odczuły.

  Moją perełką są trzy tomy "Krystyny, córki Lawransa" Sigrid Undset wydane w 1929 roku przez "Rój", wydawnictwo Melchiora Wańkowicza. Książka miała w Polsce kilkanaście wydań, była bardzo popularna aż do lat 90 XX wieku. Ostatnio wznowiło ją wydawnictwo Akcent. Osiemdziesiąt dwa lata dzielą te egzemplarze. W tym pierwszym jeszcze stara pisownia, która czasem wywołuje uśmiech na twarzy, pełno przestarzałych, ale uroczych sformułowań, w nowym wydaniu, całym ślicznym i pachnącym świeżością, jest już po naszemu, bardziej współcześnie, chociaż tłumaczenie nadal niezastąpionej Wandy Kragen. Mam też "Krystynę" z 1986 roku i jeszcze kilka innych wydań też mam. Taki bzik.

    Czas może na wyjaśnienie dlaczego właśnie ta książka jest mi tak bliska. Najbardziej dlatego, że była to moja pierwsza "dorosła książka", którą podsunęła mi moja mama. Kiedy już wyrosłam ze "Słoneczników", z Siesickiej, z Musierowicz i Ożogowskiej, z Tomka i Ani oraz innych kultowych powieści mojego dzieciństwa, przeczytałam "Krystynę, córkę Lavransa" (pisownia przyjęta obecnie przez V). Powiem szczerze, że nie wiem, jak nastolatka przebrnęła przez trzy tomy opowieści o losie kobiety, która poświęca się dla miłości i dźwiga to cholerne poświęcenia całe życie. Jak jej wtedy nie lubiłam, natomiast zakochałam się w tym jej Erlendzie. Ona była taka mimoza, a on taki z fantazją. Ale życie mnie nauczyło rozumieć pewne sprawy aż za dobrze. Dziś patrzę na Krystynę z tkliwością i podziwem. Podjęła decyzję wbrew rodzicom, tradycji i obyczajom, poniosła bolesne konsekwencje, natomiast jej wybranek wziął, co dostał i chociaż zapewne ją kochał, nie potrafił w pełni docenić jej miłości. 

  Książka ma klimat zbudowany na zderzeniu chłodnych norweskich pejzaży z temperaturą ludzkich emocji. Historia toczy się niespiesznie, trzeba więc mieć czas na jej smakowanie wszystkimi zmysłami. Tak już mam, że kiedy czytam, widzę to, co czytam, czuję zapachy, słyszę głosy, więc z przez te wszystkie lata nakręciłam już swoją wersję kinową. Niestety nie mogę jej wam przedstawić, więc polecam tę


w reżyserii Liv Ullmann, ze zdjęciami Svena Nykvista i z polskim akcentem w postaci muzyki Henryka Mikołaja Góreckiego.







Takich bliskich memu sercu staroci mam więcej, ale ten jest najważniejszy. Nie wiem, czy ktoś to jeszcze czyta, mam nadzieję, że tak. To tak zwana klasyka, więc niektórych odstrasza z założenia. W modzie nie jest, historia też taka przyziemna, ale ja kocham i kropka, dlatego od tej książki zaczynam. Jestem nostalgiczna i lubię pamiętać skąd idę. A poniżej recenzja tak już na poważnie;)

Książka na całe życie

Moja przygoda ze wspaniałą sagą Sigrid Undset „Krystyna córka Lavransa” rozpoczęła się, gdy miałam 15 lat. Książkę podsunęła mi moja mama, a ja zakochałam się w tej powieści od jej pierwszych stron. To literatura wielkiego formatu, nieśmiertelna, zachwycająca. I nie dlatego, że tak okrzyknęli krytycy i czytelnicy, ale dlatego, że gdy czytałam tę książkę w wieku 15 lat, właśnie tak ją odebrałam – jako coś naprawdę niezwykłego i wyjątkowego.
Dopiero później dotarła do mnie informacja o autorce, Sigrid Undset, która została laureatką Nagrody Nobla w 1928 roku za „niezapomniany opis skandynawskiego średniowiecza”. Norweska pisarka stworzyła w latach 1920–22 trzy tomy sagi o „Krystynie”, zatytułowane „Wianek”, „Żona” i „Krzyż”. Dzieło Undset to przede wszystkim powieść o miłości silniejszej niż wszystko, od pierwszego spojrzenia po ostatni oddech. Miłości trudnej, okrutnej, która rodzi się wbrew obyczajom, w grzechu, która rani, dzieli i w końcu staje się krzyżem niesionym przez życie. Do końca.
Akcja powieści rozgrywa się w XIV wieku w Norwegii. Poznajemy Krystynę gdy jest dzieckiem i towarzyszymy jej, gdy dorasta i staje się kobietą. Obserwujemy, jak dokonuje wyboru, który zmieni jej świat. Spotkanie z Erlendem staje się punktem przełomowym. Namiętność, która rodzi się między dwojgiem młodych ludzi, złączy ich na zawsze. Dziewczyna zrywa zaręczyny z akceptowanym przez ojca Szymonem i z uporem dąży do ślubu z ukochanym mężczyzną. Jest kobietą silną i to ona staje się siłą sprawczą w związku z Erlendem, który, mimo całej miłości do niej, jest po prostu sobą ze swoimi zaletami i wadami. Krystyna, wychowana w bardzo religijnej rodzinie, nie potrafi jednak pozbyć się poczucia winy. Ciężar popełnionego grzechu będzie kładł się cieniem na jej całym życiu. Wszystkie nieszczęścia odczytuje jako karę za to, co zrobiła. Erlend z kolei nie potrafi dorosnąć do wyobrażeń żony o nim. Z wielkiej namiętności rodzi się życie pełne bólu, przeciwności losu i rozczarowań. Ale i miłości, która trwa mimo wszystko. Historia Krystyny jest uniwersalna i nadal aktualna, bo to po prostu historia kobiety i jej życiowych wyborów.
Wspaniały jest również wątek miłości ojca do córki. Przechodzi ona przez różne etapy – od sielskiego dzieciństwa po dojrzałe zrozumienie. Ale pomiędzy nimi jest pęknięcie – córka wbrew woli ojca wybiera sobie męża, przeciwstawia się obowiązującym obyczajom i tradycji. Jest to jedyne, ale i największe rozczarowanie Lavransa. Jego dziecko wyrywa mu się i podejmuje własne decyzje.
Książka Undset to już klasyka, trudno jest napisać o niej coś odkrywczego, dlatego skoncentruję się na moich własnych odczuciach. Jestem wielbicielką tej powieści. Podoba mi się w niej wszystko – postaci, atmosfera, sposób, w jaki jest napisana. To wolno snuta opowieść, rozgrywająca się na tle norweskich krajobrazów. Czytelnik jest świadkiem narodzin miłości Krystyny i Erlenda, towarzyszy im przez całe ich wspólne życie, patrzy, jak odchodzą. Nie potrafiłam się rozstać z Krystyną, dlatego wciąż wracam do tej książki, aby na nowo ją odkrywać. I wciąż odnajduję coś, na co nie zwróciłam uwagi, gdy czytałam ją mając 15, 20, 25 lat. W każdym wieku rozumiałam ją inaczej, i to jest piękne. Gdy miałam 15 lat – najważniejsza była dla mnie historia miłości, a Krystyna – jako matka i żona – drażniła mnie swoim rozczarowaniem i wiecznym poczuciem winy. Obwiniałam ją za degradację jej relacji z mężem. Potem, gdy sama zostałam żoną i matką, moje spojrzenie zupełnie się zmieniło, zrozumiałam jej strach, odpowiedzialność za rodzinę.
Dla mnie saga Sigrid Undset to dzieło genialne i perfekcyjne. Mogłabym zapomnieć o wielu przeczytanych książkach, o niektórych nawet bardzo chętnie bym zapomniała, ale nigdy nie zapomnę „Krystyny córki Lavransa”. Mam kilka jej wydań, jedno przedwojenne z 1929 roku, wydawnictwa „Rój” Melchiora Wańkowicza, Jest to bez wątpienia książka, która zapada w pamięć i w serce. Jak dobrze jest mieć ją na półce, zwłaszcza dzisiaj, w morzu zalewającej nas zewsząd tandety.
  

wtorek, 24 lipca 2012

Książki, tylko książki i trochę Paryża

To będzie kolejny blog o książkach. W założeniu nic szczególnego. Moje prywatne, subiektywne opinie. Dotąd zanudzałam nimi przyjaciół i znajomych na FB. Teraz piszę w przestrzeń, może ktoś przeczyta, może nie. Zobaczymy. Tyle jednak książek zajmuje mój kawałek podłogi, że ledwie udaje mi się przemieszczać między nimi. Do tego dochodzi wszystko, co w tych książkach przeczytałam. Robi się ciasno, więc czas przyszedł, żeby gdzieś to napisać. Napiszę tu, miejsce dobre, jak każde inne chyba. W wyrażaniu swoich opinii o tym, co przeczytałam kieruję się jedną zasadą, ściągniętą z przeczytanej kiedyś wypowiedzi pani Barbary Toruńczyk na temat Czesława Miłosza:

"Oczywiście (...) każdy czytelnik ma takiego autora, na jakiego go stać, na ile jest w stanie ulegać sile słowa literackiego. "

Dlatego nie będę tu pisała źle o książkach. Rzadko zdarza mi się na takie trafić, gdyż muszę coraz częściej wybierać to, co naprawdę warte jest przeczytania. Wierzę, że większość książek ma swojego czytelnika, a dopóki znajduje adresata, należy się szacunek i autorowi za wykonaną pracę, i czytelnikowi, który ją wybrał. Istnieją oczywiście lektury, bez których człowiek może, a nawet powinien się obejść, tych jednak nie warto wspominać. Możliwe oczywiście, że nie mam racji, ale już trudno, tak właśnie myślę i z wiekiem mi nie przeszło, więc niech już tak zostanie.
   Czasem będę też wspominać o Paryżu, moim ukochanym mieście, gdzie spędziłam kilkanaście lat. Bardzo mi go brakuje. To by było na tyle tytułem wstępu. Opublikuj.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...