sobota, 22 czerwca 2013

Lolita i Pan

Najgorszymi tyranami są ci, którzy wiedzą, jak dać się kochać. Spinoza 


Frédéric Beigbeder napisał o tej książce, że "jest powieścią w połowie drogi między Colette a Catherine Millet". Osoba rekomendującego i nazwiska autorek, do których porównał młodą, dwudziestodwuletnią, Emmę Becker w zupełności wystarczyły, aby rozbudzić moją ciekawość. Miałam tę książkę na liście lektur do kupienia we Francji. Tymczasem mój ulubiony Bukowy Las zrobił mi niespodziankę i wydał powieść Pan (Mr, Monsieur) po polsku.





Pan tylko pozornie wpisuje się w modny ostatnio nurt literatury erotycznej, ale, kiedy już czytamy historię Ellie, dwudziestoletniej studentki mieszkającej w Paryżu i jej miłości do czterdziestosześcioletniego lekarza, widzimy jasno, że to zupełnie coś innego niż opowieści  o Grey'u i ich niezliczone klony. To raczej po Pana powinno się sięgać, jeśli ma się ochotę na dobrą i pikantną literaturę.

Poznajemy Ellie w paryskim metrze, gdy spotyka najstarszego syna swojego kochanka. On jej nie zna, ona wie o nim wszystko. Nie może oprzeć się chęci patrzenia na młodego mężczyznę, który jest młodszą kopią ojca. To niespodziewane zetknięcie się z częścią życia ukochanego, do której nigdy nie należała, wzbudza w niej duże emocje i przywołuje falę wspomnień.

Nieśpiesznie, wysmakowanym językiem narratorka opowiada nam historię romansu widzianą jej oczami. Oczami Lolity, z którą się identyfikuje. Młoda, inteligentna studentka, znawczyni literatury erotycznej, podrywa dużo starszego Pana na FB. Najpierw nawiązują pikantną korespondencję na portalu, w esemesach, z czasem zaczynają do siebie dzwonić, w końcu dochodzi do spotkania w hotelu. Pewna siebie dziewczyna, której wydawało się, że panuje nad tym, co robi, szybko poznaje, czym jest siła miłości. Pan jest doświadczony, zna kobiety, zna swoją moc oddziaływania i bez problemu odbiera Ellie jej młodzieńczą pewność siebie.

Lolita Nabokova. Oto książka, która poprowadziła mnie do zguby. Kiedy to teraz analizuję, nie znajduję żadnego innego winowajcy w mojej bibliotece. Przegryzłam się przez Sade'a, przez Serpieriego i Manarę, przez Mandiargues'a, przez Pauline Réage, ale to nie przez nich nabawiłam się tej rozwiązłości, która rzuciła mnie w ramiona Pana. Teraz widzę to wyraźnie. Trzeba było mnie trzymać z dala od tej starej, pożółkłej książki, która, ot tak, leżała sobie w salonie. Dowiedziałam się z niej, że istnieje specyficzny gatunek mężczyzn, typ znudzonych światowców, którzy zwracają wzrok i siwiejące skronie w kierunku młodych dziewcząt. Zrozumiałam, jak rodzi się pożądanie ciała, które nie jest już ciałem dziecka, ale jeszcze nie jest ciałem kobiety. Pojęłam, jaki jest ich krzyż, jaką muszą mieć siłę, by nieść go bez końca po drogach usłanych nimfetkami. Nauczyłam się odczytywać z ich imponujących brwi odpowiedzialnych mężczyzn silną skłonność do rozpusty, uwielbienie dla tego bóstwa o sterczących piersiach, o rozwianych włosach. które nazwali Lolitą.

Wybranek Ellie jest żonaty, ma pięcioro dzieci, a jednocześnie prowadzi życie osiemnastowiecznego libertyna, w które wciąga swoją kochankę. Dziewczyna nie jest naiwną idiotką, wie, w jak niebezpieczną dla siebie relację wkracza, ale na nic się zdaje rozum, gdy w grę wchodzą tak silne uczucia. Bo jest to przede wszystkim opowieść o miłości, a dopiero potem opowieść o seksualnym uzależnieniu, które jest jej wynikiem. Opisy scen erotycznych balansują na granicy dobrego smaku, nie są pozbawione szczypty wulgarności, ale nie rażą. Czuje się po prostu, że jest coś więcej niż bezmyślna kopulacja z happy endem. Nad związkiem Ellie i Pana wisi widmo niespełnienia. Czegokolwiek by nie zrobili w łóżku, jakkolwiek by sobie nawzajem nie ulegli, nie ma w tym całkowitego oddania, bo gdzieś toczy się inne życie, do którego Ellie nie ma prawa.

Okładka wydania francuskiego

Pan jest debiutem literackim Emmy Becker i przyznam się, że byłam zaskoczona młodym wiekiem autorki i jakością jej prozy. Mam swoją teorię, że nikt tak, jak Francuzi nie potrafi pisać o miłości i seksie, kręcić filmów, czy śpiewać. Może jest to zasługa języka, dysponującego o wiele szerszym zasobem wyrafinowanych słów dotyczących życia erotycznego niż język polski czy angielski. I chociaż nie wyrzucam Pana z listy lektur do kupienia, bo interesuje mnie bardzo wersja oryginalna, muszę przyznać, że i po polsku czytało się dobrze. Brawa dla tłumaczki za odwagę użycia odpowiednich słów, nawet tych najmocniejszych, jakie istnieją w naszym słowniku.

Podkreślałam już kilkakrotnie, że nie jestem fanką tej fali powodziowej literatury erotycznej. Dziwią mnie histeryczne dyskusje, biorąc pod uwagę, że to już wszystko było. Jeśli ma się za sobą lekturę de Sade'a albo chociaż Jedenastu tysięcy pałek hospodara Guillaume'a Apollinaire'a to  już niewiele może zdziwić. A to tylko najbardziej znane przykłady, mniej sławnych, a równie mocnych pozycji wydano mnóstwo na przestrzeni ostatnich dwustu lat.

W powieści Emmy Becker pojawia się jednak kilka świeżych akcentów, jak narracja z pozycji młodej kobiety uwikłanej w związek ze starszym mężczyzną czy intelektualne kobiece podejście do życia seksualnego. Mamy w literaturze wiele historii opowiedzianych z pozycji starszych kochanków, a tu zupełnie inna perspektywa. Autorka nie koncentruje się, jak pani James, na opisywaniu aktów seksualnych między niezbyt bystrą panienką i niezbyt bystrym panem, ale wchodzi w najskrytsze tajemnice zakochanej dziewczyny, w jej miłość, pożądanie, zazdrość, ból, cierpienie. Daje pełny, pogłębiony obraz relacji miłosnej.

To ciekawa lektura, opowiadająca o seksie od strony intelektualnej i emocjonalnej. Właściwie mogłabym ją polecić wszystkim. Młodym dziewczynom, które mają pokusę wplątania się w takie związki, ich ewentualnym starszym kochankom, a także żonom, żeby znały teren "wroga" ;) Ale uwaga, pruderia na bok, bo autorka czerpie bez ograniczenia ze wspomnianych już wyżej klasyków literatury erotycznej.

Co ważne dla mnie, jest oczywiście Paryż w tle, ze świetnie uchwyconą atmosferą tego miasta, opisaną z pozycji zwykłej mieszkanki. Dodatkowo bohaterka to oczytana dziewczyna, więc pojawia się wiele aluzji do literatury, a książka, mimo, co należy podkreślić, młodego wieku Emmy Becker, zadziwia dojrzałością, z pewnością dlatego, że napisała ją na podstawie własnych przeżyć. Od razu wyczuwa się, że opowiadana nam historia to nie fantazje, ale coś, co mogło się zdarzyć i zdarza się wokół nas, bo schemat - młoda dziewczyna, starszy pan - nie jest niczym niezwykłym, nawet w naszej polskiej rzeczywistości.  Co tu dużo pisać, książka jest dobra, inna, poruszająca, wzbudzająca cały wachlarz emocji.

Powieść została już przetłumaczona na niemiecki, angielski, hiszpański, holenderski i jeszcze kilka języków. Wydawnictwo Bukowy Las zachowało oryginalną okładkę i chwała mu za to, bo inni wydawcy zagraniczni poszli w kierunku tandety z kwiatkami i koronkami, a to na pewno nie ten rodzaj literatury. Ellie to współczesna paryżanka, częściej w dżinsach i trampkach niż na szpilkach i w mini. Zwykła dziewczyna jakich tysiące wokół niej, bezczelnie pewna uroku swej młodości, która przekonuje się, że nie wszystko w życiu da się zaplanować, zwłaszcza, jeśli chodzi o miłość.

Monsieur - hiszpański

Monsieur - angielski

czwartek, 20 czerwca 2013

Już za parę dni, za dni parę...

Zbliża się wyczekiwana podróż do Paryża, wyruszamy pod koniec czerwca, na jak długo, jeszcze nie wiem. Piękne jest to, że nic nas nie ogranicza, więc zobaczymy. Potworki podekscytowane do granic możliwości z powodu wieży Eiffla, ale przede wszystkim obiecanej wizyty w Disneylandzie. Mamy też w planach krótki wypad na Île de Ré, więc i La Rochelle się zwiedzi po drodze. Doczekać się już oczywiście nie mogę, robię sobie listę spraw do załatwienia, lektur do kupienia, miejsc do odwiedzenia. Nie ma presji zwiedzania, bo to już mam za sobą, jest tylko przyjemność z pobytu. Już wiem, że oczywiście będzie za krótko, że nie wszystko uda mi się załatwić, ale pocieszające jest to, że Paryż się nigdzie nie wybiera z tego, co mi wiadomo, więc mogę sobie powtarzać dla osłody, że "zawsze mamy Paryż". 

Ciekawa jestem bardzo reakcji potworków, mam nadzieję, że łykną bakcyla, bo od września na lekcje francuskiego wysyłam i koniec! 

Oczywiście skorzystam też z faktu, że wkrótce zaczynają się w Paryżu soldy, co mnie ogromnie cieszy:) Mam swoje ulubione sklepy, muszę zrobić zapas w Petit Bateau, w GAPie, u Agnes b. Zwłaszcza GAP jest atrakcyjny cenowo w czasie soldów, bo jak wyprzedają, to naprawdę za grosze. Petit Bateau to wiadomo jakość nie do zdarcia, t-shirty, które nigdy się nie zużywają i ciuchy po prostu cudne i o niebo tańsze niż oferują je sklepy w Polsce, ale to już norma, że u nas jest najdrożej. 

Dusza się we mnie śmieje na perspektywę łażenia po księgarniach i bukinistach. Chyba przyczepkę do samochodu zabierzemy. Nie mogę sobie miejsca znaleźć z tej radości! 

Po powrocie będę się z wami dzielić wrażeniami. Jeśli wrócę oczywiście:)) Bo kusi mnie bardzo, żeby trochę dłużej zostać.



sobota, 15 czerwca 2013

Dubo... Dubon... Dubonnet

Dubo... Dubon... Dubonnet..." - Mam na czubku języka smak aperitifu, a w uszach stale ten sam refren...

Jak ja lubię te chwile, gdy czytana książka okazuje się pisana właśnie dla mnie. W całej rozciągłości w dodatku:) Izabela Czajka - Stachowicz napisała przepiękne wspomnienia z pobytu w Paryżu w 1924 roku. Powieść powstała pod koniec lat sześćdziesiątych, co nie pozostaje bez wpływu na jej treść, gdyż jest to dla Belli powrót do miasta, które nie istnieje i  do szczęśliwych czasów młodości. Zatem nie dało się uniknąć idealizacji. Przedwojenny Paryż jest tu mniej więcej taki jak w filmie Allena. Najpiękniejszy na świecie. Autorka nie ukrywa swojej fascynacji tym miastem i żalu, że już go nie ma, że nie ma w nim ludzi, których znała i kochała. Wraca do szalonych lat dwudziestych, choć każde wspomnienie uświadamia jej także ogromną stratę. 

Tyle dziesiątków lat minęło... tyle zaznałam rozpaczy. tyle gorzkich łez, tyle zwątpień, tyle bólu, osierocenia. osamotnienia, ale niechaj usłyszę piosenkę francuską. to... uśmiech wraca mi na usta. Siedzę teraz w głębokim fotelu na progu schodków wiodących do ogródka la WSM-ie Mokotowa... Pierwsze fiołki kwitną tuż przy murze, liście tulipanów wychynęły z ziemi, zielone i twarde, czerwienią się pierwsze gwiazdki prymulek. Że też dobry Bóg pozwolił mi doczekać wiosny... że też dobry Bóg natchnął ludzi z Ministerstwa Kultury, że dali mi stypendium na wyjazd do Paryża. W połowie maja (a dzisiaj jest 28 marca) pojadę do Paryża. Pojadę, żeby ostatni raz w życiu przejść się bulwarem Montparnasse, siąść w „Café du Dôme", spacerować potem chodnikiem tuż przy zejściu do metra Vavin i znowu przysiąść przy stoliku na tarasie „Rotonde". Powoli odwija się wstęga filmu: Paryż 1924...



Izabela Czajka-Stachowicz opowiada z sercem na dłoni, obrazowym językiem, pełnym wciąż niewygasłych emocji. Przywołuje twarze i nazwiska ludzi, w tym artystów, dzisiaj sławnych, wówczas klepiących biedę na Montparnasse. Opisuje Soutine'a, Kislinga, Erenburga, Boznańską, Dunikowskiego, Kiki de Montparnasse. Spotykała ich codziennie w słynnych paryskich kawiarniach. Tworzyli wspólnotę, pomagali sobie, dzielili się biedą, ale nie zapominali o sobie w chwilach przypływu gotówki. Łączyła ich miłość do Paryża, niezależności i sztuki. Mimo przeciwności losu, czuli się szczęśliwi, jak tylko szczęśliwa może być młodość, niedbająca o jutro, chwytająca dzień, ciesząca się każdą chwilą. No i jest oczywiście miłość, zakończona dla autorki małżeństwem. Wspominana z tym większym sentymentem, że mąż Izabeli, architekt Jerzy Gelbard, zginął w czasie wojny.

W tle oczywiście Paryż, z niepowtarzalną atmosferą, która zniknie po II wojnie światowej. Dzięki takim książkom pamięć pozostaje i chociaż zarzucano autorce mitomanię, a jej powieści określano, jako powstałe z potrzeby paplania, ja jestem całkowicie po urokiem. Jakie to m znaczenie, że połowę zmyśliła. Połowa musiała być prawdą. A takich barwnych książek o czasach i ludziach, których nie znaliśmy, nie ma zbyt wiele. Wolę podkolorowane ciekawe wspomnienia niż najrzetelniejszą nudną biografię. A to, jak pisała, także daje nam obraz osoby, jaką była. Przemawia do mnie i sposób pisania, i uczuciowość, i nostalgia, i poczucie humoru, i w ogóle, i w szczególe wszystko:) Biorę się bez wahania za resztę jej książek. Na pierwszy ogień pójdzie ta o uczuciu do Franca Fiszera Moja wielka miłość.

Nie mogłam pozostać nieczuła na historię młodej kobiety, która rusza w podróż do wymarzonego Paryża, zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia. Zbyt dobrze ją rozumiem, za bardzo się z nią zgadzam i utożsamiam, żeby szukać niedoskonałości w tym, co napisała. Po prostu czuję tę książkę doskonale i nic poza tym nie ma dla mnie znaczenia.

Teraz kiedy w tym bujnym, szalonym życiu… życiu marynarza, włóczęgi, pijanego słońcem i miłością żołnierza, poznałam wszystkie wspaniałe miasta Ameryki Północnej i Południowej, kiedy posmakowałam wszelakiego wina w tawernach Hiszpanii, Włoch, Grecji, Jugosławii, Maroka, kiedy znany mi jest czar oceanów, mórz, olbrzymich rzek, fiordów i wysp, stepów, wodospadów, pustyni i prerii i kornie chylę głowę przed wspaniałościami tego świata… — zawsze i do końca dni moich Paryż pozostanie najukochańszym miastem na kuli ziemskiej ! 

Niedawno ukazała się biografia Izabeli Czajki-Stachowicz Ta piękna mitomanka napisana przez Paulinę Sołowianiuk. Kiedyś Krystyna Kotlińska (autorka biografii Przybyszewskiego) wydała Szatańską księżniczkę: Opowieść o Izabeli Czajce-Stachowicz, którą uważa się jednak za zbyt daleko wierzącą opowieściom bohaterki.


Tytuł Dubo... Dubon... Dubonnet wziął się od tej reklamy bardzo popularnego w tamtych czasach aperitifu z chininą. Niedrogi, ogólnie dostępny zastępował zakazany absynt.




czwartek, 13 czerwca 2013

Dagny

Dagny Juel Przybyszewska to jedna z tych kobiet, których życie nigdy nie przestało mnie fascynować. Jako nastolatka przeczytałam książkę Stachu, jego kobiety, jego dzieci Krystyny Kolińskiej i bardzo długo nie mogłam przestać o niej myśleć. Stanisław Przybyszewski był artystą niezwykłym, ale jako mąż, ojciec i kochanek prawdziwym potworem. Zniszczył wszystkie kochające go kobiety. Martę, Dagny, Anielę. Nie dbał o dzieci. Na koniec odbił żonę przyjacielowi, Janowi Kasprowiczowi i dostał to, na co naprawdę zasłużył, czyli prawdziwą jędzę. Małżeństwo z Jadwigą było zemstą losu za wszystkie niegodziwości, których się dopuścił. 








Marta Foerder miała z nim troje dzieci. Gdy była w ciąży z drugim, on ożenił się z Dagny. Gdy była w ciąży z trzecim, on oczekiwał pierwszego dziecka z Dagny. Gdy była w ciąży z czwartym, popełniła samobójstwo. Krótko po narodzinach córki Dagny i Stacha, szczęśliwy tatuś nawiązał romans z malarką Anielą Pająkówną i równocześnie z żoną Kasprowicza. Ze związku z Anielą, w 1901 roku, urodziła się przyszła autorka Sprawy Dantona, Stanisława Przybyszewska. Jednak to Jadwiga uczyniła go swoim mężem, łamiąc serce Jana, który przeżył ogromnie tę podwójną zdradę - ukochanej kobiety i przyjaciela, któremu pozwolił zamieszkać w swoim domu. 

Z czysto moralnego punktu widzenia Przybyszewski to zwykła świnia i mało mnie interesuje, że artyści tak mają i że często bycie świnią wpływa korzystnie na ich sztukę. Pewnie, że był fascynujący ze swoją pogardą dla drobnomieszczańskich poglądów. Młodzi ludzie, mężczyźni i kobiety, patrzyli na niego, jak na półboga, który nadszedł, by objawić im nową prawdę o świecie. Żył, jak chciał, pił, ćpał i brał sobie kobiety, jak papierosy, spalał je i gasił zdecydowanym ruchem o podeszwę buta. Tak to widzę. Nawet machnęłabym ręką na te kobiety, lecące do niego, jak ćmy do światła. Wszystkie wiedziały, kim jest Stanisław Przybyszewski, wszystkie godziły się na dzielenie z nim życia i znosiły zdrady i upokorzenia. Jednak z tych związków ludzi bez wątpienia nieco stukniętych, rodziły się dzieci. Sześcioro. Siódme zabrała ze sobą Marta, popełniając samobójstwo. Oczywiście artysta nie miał głowy do wychowywania tej gromadki, zajęły się nimi obce osoby, rodzina, niektóre wylądowały w sierocińcu, podczas, gdy genialny i uwielbiany tatuś, wił sobie wygodne gniazdko z żoną przyjaciela, która, nota bene, również pozostawiła swoje dwie córki na wychowanie ojcu.


Dagny z synem Zenonem



Z kobiet, które kochał, tylko Dagny była nieprzeciętna. Bierne Marta i Aniela, czy zołzowata Jadwiga nie dorównywały jej ani urodą, ani intelektem. I właśnie o niej opowiada książka wydana przez Bukowy Las Dagny, życie i śmierć  J.D. Landisa. Tak się składa, że to pierwsza beletryzowana biografia tego wydawnictwa napisana przez mężczyznę i może nie powinnam tego pisać, bo poprawność polityczna czuwa, ale całe szczęście, że się za to jakaś sentymentalna baba nie wzięła! Powieść jest konkretna, momentami pieprzna, mocna w przekazie, dosadna. Doskonale wprowadza w klimat otoczenia Przybyszewskiego, czy to w słynnym berlińskim Czarnym Prosiaku, czy też w Krakowie, wśród szaleńczo w nim zakochanych młodych artystach. Mieli na jego punkcie fioła, prawie całowali ziemię, po której stąpał i wszyscy jak jeden mąż kochali się w Dagny. Munch i Strindberg byli wręcz opętani przez tę niebanalną kobietę. Stanisław Korab-Brzozowski popełnił przez nią samobójstwo, Boy-Żeleński był tego bliski, Władysław Emeryk zabił w końcu i ją, i siebie. 




Trudno pojąć, jak mądrzy, wykształceni, utalentowani ludzie wpadali w taką ekstazę na widok Dagny i Stanisława Przybyszewskich. Była to zbiorowa histeria, która nie mogła się dobrze skończyć. Tragedia była elementem ich życia, nieśli ją oboje w sobie i jak chorobę zakaźną przekazywali tym, którzy się z nimi stykali. W tym całym towarzystwie nikt nie był szczęśliwy, czy nawet wesoły. Cokolwiek by się nie czytało na temat Przybyszewskiego, dominuje w tym kolor czarny, gęsta, dusząca atmosfera i w końcu człowiek ma naprawdę dość i jego życia, i jego twórczości. Nie dziwię się wcale, że Paryż nie przygarnął go, gdy Przybyszewski starał się stać częścią jego bohemy. W Paryżu trzeba było mieć choć odrobinę radości życia, dobrego humoru i nadziei, a Stachu był do obrzydzenia smutnym człowiekiem. Berlin znacznie lepiej do niego pasował ze swoim temperamentem.


Przybyszewski i Dagny 


Proza Przybyszewskiego, choćby oklepane De Profundis, jest z pewnością niezwykle interesująca, inna, intrygująca, ale jednocześnie tak nudna. I w tym wypadku jedno nie wyklucza drugiego, nie wiem jak to dokładnie wytłumaczyć, ale tak właśnie jest! Czasem czytam i zachwyca mnie trafność sądów, błyskotliwość, a kiedy indziej nie mogę przebrnąć przez kilka zadań, bez zastanawiania się, co on brał, gdy to pisał. 

Dziś prawda jest taka, że mało kto czyta Przybyszewskiego. Jego życie fascynuje bardziej, niż jego twórczość, ale są nadal tacy, którzy go uwielbiają i daliby wiele, by móc mu oddać swoje żony w zamian za prawo ogrzania się w blasku geniusza.


Dagny na obrazie Muncha Głos

Zostawmy jednak demonicznego Stacha w spokoju. Mnie i tak zawsze bardziej interesowała Dagny, norweska piękność, która rozpalała wszystkich napotkanych mężczyzn, nawet homoseksualistów. Rudowłosa, inteligentna, błyskotliwa, mieszanka świętej i ladacznicy, wiejskiej panienki i femme fatale, potrafiła być namiętną kochanką, równym partnerem w dyskusji intelektualnej, kumplem, przyjacielem, żoną i matką. Samodzielna i niezależna, decydowała o swoim życiu w czasach, gdy kobietom odmawiano do tego prawa. Kochała Przybyszewskiego, wyszła za niego za mąż, rodziła mu dzieci, klepała z nim biedę, znosiła zdrady i żyła przede wszystkim miłością do niego. Gdy zrozumiała, że inna kobieta zdobyła go i ma zamiar zatrzymać tylko dla siebie (Jadwiga Kasprowicz) nic nie mogło już zatrzymać biegu tragicznych wydarzeń. Ale o tym oczywiście w książce.


Dagny jako Madonna, Munch

Powieść rozpoczyna się wstępem podpisanym W.E., czyli Władysław Emeryk  i kończy się jego posłowiem. J.D. Landis właśnie Emeryka przedstawia jako autora książki opartej  na wspomnieniach Władysława i pamiętniku Dagny. Ten zgrabny wybieg literacki nadaje jej jeszcze tragiczniejszej wymowy. Koniec pisania, oznacza zbliżającą się śmierć obojga. Przybyszewski nie przyjechał na pogrzeb żony ani choćby po to, żeby zabrać z miejsca tragedii syna, który towarzyszył matce w podróży. Nigdy nie odwiedził jej grobu. Dzieci poprosił, aby zrzekły się prawa dziedziczenia po nim na rzecz Jadwigi Przybyszewskiej. 

Po Dagny została legenda, która fascynuje do dziś. Żyła tylko 34 lata, ale tak intensywnie, jak późniejsze gwiazdy rocka. Wszystkie przekazy, nawet te pochodzące od kobiet, są zgodne, że była osobą niezwykłą.


Portret Dagny Juel-Przybyszewskiej, Munch




Zazdrość (na pierwszym planie Przybyszewski, w tle Dagny i Munch)

Dagny, życie i śmierć to naprawdę świetna lektura, oparta na solidnej wiedzy o bohaterce i jej życiu. Znajdziemy tu wiele odniesień do obrazów Muncha, do twórczości Strindberga i Przybyszewskiego. Czuje się, że powstała z pasji. I choć wiele wątków jest przez autora dopowiedzianych, bo do dziś nie wiadomo, jak było naprawdę, nie ma tu bezpodstawnego bajdurzenia. Tak rzeczywiście mogło być. Jak dla mnie lektura bez zarzutu.

Dla zainteresowanych, bardzo ciekawy profil poświęcony Dagny na FB



Dagny Przybyszewska w trumnie, Tibilisi, 1901

wtorek, 4 czerwca 2013

"Hej", czyli wdzięk tańczącej krowy

Jestem okropną, starzejącą się babą z innej epoki. Nie nadaję się do dzisiejszych czasów i nie dziwi mnie to, każde pokolenie w pewnym momencie przestaje rozumieć młodszych od siebie. Pewnie z zazdrości o tę młodość, która już do nas nie wróci. Jednocześnie staram się, żeby zgredowatość ze mnie za często nie wychodziła, powracam więc wspomnieniami do mej młodości durnej. Ten powrót ma mi uświadomić, że kiedyś i ja byłam zielona. Bo byłam, i zachowywałam się, jak na nastolatkę i młodą dziewczynę przystało, czyli nie zawsze zgodnie z tym, co rozum nakazywał. Jednak nie przypominam sobie, żebym do dwa razy starszej do mnie osoby waliła przy pierwszym spotkaniu per "ty". Albo na powitanie wykrzykiwała "Hej"  zamiast "dzień dobry". Pewnie, że się dużo zmieniło od moich szczenięcych lat, ale jakieś podstawy kultury osobistej, zwłaszcza przy pierwszym, oficjalnym kontakcie, chyba jeszcze obowiązują? Czy nie?

Nie jestem na czasie, więc w razie czego możecie mnie uświadomić, że jest już inaczej. Łatwiej będzie mi znieść kolejne tego typu sytuacje. A czy ja też mam wtedy odpowiadać "Hej mała, jak leci?" Może i jakiś poradnik polecicie, co bym z siebie idiotki nie robiła w kontaktach z ludźmi, bo ja mentalnie tkwię teraz w książkach o Polsce przedwojennej  i ciągle bym od "dzień dobry" zaczynała, per "szanowna pani" pisała, a "hej" to mi tylko przy "hej kolęda, kolęda" pasuje. Tu na blogu to wiadomo, sami swoi, inna atmosfera, ale żeby tak do obcej osoby, o której nic nie wiemy z taką bezpośrednią otwartością wyjeżdżać, to już nie na moje starszawe nerwy.




Nic nie poradzę na to, że gdy ktoś obcy mnie wita per "hej" widzę przed sobą krowę tańczącą na łące między kwiatkami. Tyle to "hej" czy "hejka" ma wdzięku, co tańcząca krowa. Niby ma być swojskie, lekkie i przyjemne, ale ja wychodzi niezręcznie i wywołuje u mnie rodzaj zażenowania. Nie czuję tego "hej", dla mnie nie jest to ani przywitaniem, ani pozdrowieniem, ani wyrazem kultury czy chęci nawiązania kontaktu na poziomie.

Żeby nie było, rozumiem, że czasy się zmieniają, że w modzie jest luz blues i ucieczka od sztywności, ale czy naprawdę w każdej dziedzinie? Czy to, co robimy w kręgu znajomych i przyjaciół należy przenosić na kontakty zawodowe i oficjalne? Wyobrażam sobie wejście na wykład mojej pani profesor od historii z "hej" na powitanie! Nie chciałaby nawet na mnie spojrzeć. Za "bonjour madame" popadaliśmy w niełaskę, bo mimo 84 wiosen nadal była przecież "mademoiselle".


Pocieszające jest jednak to, że większość osób całkowicie zmienia swoją postawę i sposób komunikacji, jeśli w odpowiedzi słyszą "dzień dobry", "w czym mogę pani/panu pomóc?". Nagle okazuje się, że pokłady kultury są gdzieś zachowane. Wychodzi więc na to, że jeśli wymagamy szacunku, to go otrzymujemy. Nie żebym zaraz szła w kierunku Rusinka i obrażała się o "witam". To akurat mi osobiście nie przeszkadza i jest już raczej wyrazem niezgrabnej dbałości o formę, choć rzeczywiście, dla językowych purystów, dyskusyjnym.  No ale jakieś podstawy w korespondencji czy rozmowie z zupełnie obcą osobą zachować się powinno. Niezmiennie powraca do nas Wyspiański ze swoim słynnym "Trza być w butach na weselu", czyli w każdej sytuacji trza umieć się zachować.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...